Stałam z nadal przyklejonym uśmiechem do twarzy. Nie chciał zejść mimo silnego przeświadczenia, że powinnam nieco przyhamować galopujące myśli i chęci. Postać o hipnotyzująco niebieskim spojrzeniu przykleiła do twarzy równie „uroczy” uśmiech. A raczej wykrzywienie ust w kształt uśmiechu, który nie miał w sobie nawet drobiny swojego znaczenia.
Zbliżył się do mnie bez pośpiechu. Wydawać by się mogło, że „od niechcenia”, leniwie, ale w każdym geście dostrzec można było niewyobrażalną wręcz płynność ruchów…jak sama woda. I ku memu przerażeniu – podobało mi się to. Wiecie czemu? Bo tylko fechmistrz to potrafi. Ktoś, kto wie co znaczy taniec ostrzy. Uwielbiałam tak tańczyć..(No, może nie tylko dlatego. Był przystojny. I już. Gusta się nie ocenia).
Mimo, że nie należałam do osób zbyt niskich, postać przede mną, przynajmniej o głowę mnie przewyższała. Kiedy wyciągnął dłoń, tylko przez sekundę chciałam się cofnąć. Nie jestem tchórzem. Nie będę tchórzem…więc bez trudu pozwoliłam podnieść swój podbródek. Dłonie miał jednocześnie chłodne i ciepłe. Dziwne zestawienie.
Szept, który usłyszałam tuż przy policzku wydawała się niezwykle czysty...który jednocześnie niczym ostry sztylet ranił boleśnie.
- Po czym wnioskowałaś, że są to Twoje źródła? – jaki uroczy skubaniec. Nieładnie zaglądać do łepetynek jak moja. Ale proszę….czytaj do woli. Sama często nie potrafię odnaleźć się w pięknym ujadaniu jakie moje myśli mi urządzają. Wiec sobie szukaj…
Wbrew moim chęciom i mimo buntowniczych myśli, przeszedł mnie dreszcz. Jego reakcja nie była dla mnie większym zaskoczeniem. Uśmiechnął się, jakby upajał swoją władzą. Niebezpieczną miałam przed sobą mieszankę. Fascynującą i śmiercionośną jednocześnie. I choć nie zdawałam sobie sprawy z jakich mocy korzysta, wiedziałam, że bez problemu rozniósłby mnie na strzępy. Gdyby...oczywiście chciał. Ja nie chciałam – żeby chciał.
- Nikogo tu wcześniej nie było – z mego głosu zniknęło drżenie, a w tym czasie towarzystwo zbliżyło się…no...może nie licząc kota, który obserwował wszystko obojętnie. Był czarny z lekkim poblaskiem błękitu. Lubiłam kolor czarny.
Drugi mężczyzna za to był raczej zaskoczony sytuacją, albo rozbawiony? Nie do końca wiedziałam. Za to co chwilę sięgał wzrokiem na boki. I może mi się wydawało, ale poruszał ustami, jakby w słowach. Nie sądziłam jednak by były skierowane do mnie.
-Hmm…Mimo to powinnaś wcześniej wyczuć, że ktoś tu jest. Jesteś z Ognia, prawda? – mimo faktu, że wyczuwał ognistą aurę wokół mojej persony, potwierdzenia szukał w słowach. Podglądanie myśli już nie takie zabawne? Czyżby było ich za dużo? Ciężej jest Ci wyłuskać fakty i oddzielić je od fikcji? Przecież nie kłamałam… Po prostu wypracowałam sobie własny sposób na nieproszonych gości w mojej głowie. I nie była to żadna zdolność. Ot zwykły ciężki trening. Zaśmiałam się w duchu, choć zapewne i tak jego odzwierciedlenie znalazło się na moich ustach. I czemu by nie wypróbować…moich wcześniejszych obserwacji? Zatańczymy Kobaltowy Mistrzu?
- Tak – i to było ostatnie słowo, zanim wyciągnęłam swoją broń. Ruszyłam płynnie, atakując najpierw na odlew, by potem z każdym ciosem napierać coraz mocniej. Mój przeciwnik bez problemu unikał moich razów. Czasem może gdzieś przebiłam się przez jego zasłonę, ale jego sztylety poruszały się z lekkością mało spotykana u kogokolwiek. Nie padało ani jedno słowo, tylko ostrza coraz silniej śpiewały. I ten właśnie śpiew zawładnął moją głową. Sama zaczęłam nucić (tak, dokładnie ta sama melodia, którą nuciłam wcześniej). Możecie nie wierzyć, ale miałam w głębokim poważaniu skutek tej walki. Dla mnie liczył się sam akt, sam taniec, sam dźwięk ostrzy. Im bardziej napierałam walką, tym on bardziej się…odprężał? Nie dostrzegałam ani zmęczenia, ani złości, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie, więc przynajmniej w tym względzie – nie pomyliłam się. Rzemiosło walki było w nim wyszlifowane do perfekcji.
W jego zaś spojrzeniu przez małą sekundę dopatrzeć się mogłam „uśmiechu”, albo czegoś na jego kształt. Zniknął jednak niemal z chwilą, gdy to dostrzegłam. Nie pozwoliłam sobie na reakcję. Po prostu zadałam kolejny cios, kolejny obrót, cięcie, piruet, wypad… Nie czułam zmęczenia, nie zwracałam uwagi na nic poza zadawaniem kolejnych uderzeń. Skupiałam się na walce i na moim przeciwniku, a raczej partnerze w tym tańcu. Głos, który usłyszałam, jednak zdekoncentrował moją wizję.
- Może byście już tak skończyli? Nie żebym się wtrącał… – głos należał do czarnowłosego, który w tym momencie przykuł moją uwagę. I teraz moja drobna nieuwaga, a mój przeciwnik zmienił momentalnie technikę. To on naprał z siłą i zawziętością, więc nim się obejrzałam stałam przy ścianie z jego twarzą przy mojej...i ze sztyletem na gardle. Nie dostrzegałam w nim żadnego radości, czy tryumfu ze zwycięstwa. Niemal żadnej emocji. Niemal.
- Dziękuję… – wyszeptałam cicho i posłałam mu ten sam, nieco złośliwy uśmiech – za walkę.
- Dziękujesz? Wiesz, że mógłbym Cię teraz zabić? – jego głos nadal miał ten sam czysty „odcień”. Ostrze nadal niebezpiecznie blisko gardła. Drobna kropla krwi popłynęła z mikroskopijnego nacięcia. Dodam, że raczej celowego.
- Wiem…ale tego nie zrobisz – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
- Wnioskujesz o tym, bo…?
- …bo wiesz, że to jeszcze nie koniec. Nie znasz mnie…a chyba chcesz poznać – drugą część dodałam raczej z wahaniem. Bo mimo wszystko, tego nie byłam pewna. Pewna byłam za to, że ja chcę go poznać. I na pewno jeszcze raz zatańczyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz