sobota, 20 września 2014

(Wataha Ognia) od Arve

„Zbliż się…no zbliż się cholero jedna…a jak się zbliżysz…pożałujesz…”. Moje myśli śmigały w głowie niczym rozsierdzone stado wściekłych psów.  Nie żeby mi to przeszkadzało w aktualnym stanie cichego zakradania się. Wręcz odwrotnie. Roztańczone myśli napędzały skupienie na celu…którym był obiad. Przedwczorajszy. Wczorajszy. Dzisiejszy. Tak. Ścigałam go trzeci dzień. Gnój okazał się nie być zwykłą popierdułką, jakich w lasach multum. Ów gnojek zdecydowanie posługiwał się…magią. I to na poziomie, której niejeden właściciel „magiczków” by się nie powstydził. Ukrywanie, krycie, a przede wszystkim „spierdalanie w zastraszającym tempie” oponował do perfekcji. Tyle, że poziom mojego głodu wprost proporcjonalny do rosnącej furii był równoznaczny z narastającym skupieniem. Dziwna kombinacja, ale w wykonanie mej „skromnej” osoby, było naturalnym odzwierciedleniem natury, jaką była moja domena. Ogień…
Ale, ale…czas wrócić do obiadu…
Standardowo powinnam olać gnojka i znaleźć sobie na szybko jakiś kąsek. Standardowo też…nie miałam absolutnie żadnego z tym problemu. Ba, standardowo też…nawet za dużo nie musiałam jeść…Ale jeszcze bardziej standardowo byłam upierdliwie wręcz uparta…nawet jeśli sobie samej tym szkodziłam.  I teraz kolejny raz obrywałam za swą wadę. Nairena nie widziałam od kilku dni…właśnie…kolejny cholernik, który powinien się już pojawić. A raczył niełaskawie strzelić focha za jakąś moją kolejną głupią odzywkę….się jakiś nadwrażliwy ostatnio zrobił. I teraz, stojąc nad brzegiem ciemnozielonej polany, niezmiernie miło byłoby zobaczyć choć jedną znajomą mordę…
- Masz idiotko i nie biegaj więcej jak potłuczona. Słychać Cię było na kilometr… - o wilku mowa…ekhem…
Na skraju lasu, z którego właśnie się wydostałam, a który graniczył z zastałą polaną, stał kruczoczarny wręcz wilk. W pysku trzymał okrwawione zawiniątko.
- Się odezwał łowca…który śmierdzi na kilometr… - warknięcie było doskonałą ripostą, którą zignorowałam.
- Lepiej byś spojrzała na siebie…Masz bardziej umorusaną twarz niż niejeden smolarz.
Wzruszyłam ramionami. Czasem się zapominało zwyczajnie o ludzkich odruchach, nawet jeśli się w ludzkiej postaci było…Podeszłam bliżej i przysiadłam obok wielkiego stworzenia, które miało zaszczyt zwać się moim towarzyszem. Nairen siedział wyprostowany, nawet nie patrząc w moja stronę. Jego spojrzenie niosło się gdzieś ponad polanę. Ja tymczasem już na spokojnie uzupełniłam ubytki kilkudniowego głodu.
- Tam na lewo jest strumień jakbyś nie wiedziała…
- Jakbym nie wiedziała, to bym się tak nie ubrudziła. Po co iść do wody, jeśli nie jest się brudnym? – wyszczerzyłam się przy tym w uśmiechu odsłaniając rząd bielutkich zębów. Nairen tylko prychnął i ułożył się w cieniu drzew.
I weź tu znajdź sobie towarzystwo do kłótni…z nim ciężko było wygrać…przynajmniej jeśli chodzi o próby rozdrażnienia, które zwyczajowo zbywał, albo (jeśli już mu humor dopisuje) rzucić ku mej radości kilka zaczepnych uwag.
Podreptałam pogwizdując w stronę szumu, który niósł się gdzieś jeszcze dalej. Nie weszłam jednak od razu do wartko płynącego potoku. Szczególnie, że nie sądziłam, by dziwnym trafem w środku jakiejś dziko-magicznej-dżungli znaleźć w nim ciepłą wodę.  Szukałam więc czegoś na kształt zatoczki, rozlewiska…czegokolwiek ograniczonego przez przynajmniej kilka skał…tak…kamienie i skały były konieczne. Jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało.
Poszukiwanie okazały się skuteczne gdzieś po pół godzinie. Trafiłam na coś, co –przynajmniej kiedyś-przypominało jaskinię. Teraz raczej udawało postrzępione skalne straszydło, które swoimi korytarzami ciągnęło się…gdzieś. Gdziekolwiek to było, nie miałam zamiaru sprawdzać, bo już na samym jej początku odkryłam pseudo-jeziorko…no jezioreczko…czy może raczej bajorko. Czyste bajorko dodam. Mała zatoczka krystalicznie czystej wody wysypana bieluśkim piaskiem z gdzieniegdzie powbijanymi zębami skał i kamieni. „o, to, to…to co chciałam”.
Oczywiście woda była zimna…ale…na to miałam genialny sposób. Bo wiecie…podgrzewanie wody kosztuje trochę energii…ale nie podgrzewanie kamieni…roztopione kamienie to lawa…lawa to ogień…już zrozumiałe?
Fala gorąca zalała moje zmysły…nawet jeśli był to kontakt z wodą…był bardzo przyjemny. Spojrzałam w błyskającą taflę wody.  Nairen miał rację…twarz miałam niemal całkowicie pokrytą błotem, krwią…i nawet jakieś przyklejone pióro…Jeśli kiedyś ten mały parszywy gnój-obiad wejdzie na moją ścieżkę...odpowiednio się policzymy…I w tym momencie parsknęłam śmiechem, bo mimo wszystko widok był zabawny. Zmyłam w końcu całość mojej „maski”, by w końcu spojrzeć w odbicie dzikich zielonych oczu okolonych taflą czarnych rzęs. Mokre włosy opadały kaskadą czerni. Trzeba było przyznać, że postać w odbiciu była piękną istotą…ale i do tego obrazu parsknęłam śmiechem burząc zwierciadło wody głośnym chlapnięciem. Na koniec kilka ziół i lawenda, którą nosiłam przy sobie, dodana do wody, pozbyły się przykrego zapachu mieszaniny krwi i błota, którą na sobie miałam. Tak. Lubiłam lawendę. Nawet bardzo.
Ogarnęłam przy okazji swoje ubrania, które (co dziwne)nie były w tak opłakanym stanie jak ja sama wcześniej. Przepłukałam każdą z części i jeszcze mokre nałożyłam na siebie…Nie musiałam czekać aż wyschną. Wystarczyło o tym tylko pomyśleć.
Zanim wyszłam usłyszałam szum. Niepodobny do żadnych odgłosów, które wydawał Nairen. Zdecydowanie było to coś związane…z inną istotą. Istotą w dziwny sposób podobną…albo…znajomą? Stanęłam przysłonięta cieniem skał. Tak, teraz słyszałam też i kroki. Bardzo ciche…ale jednak.
- Wiem, że tam jesteś. Wyjdź.
Głos, który usłyszałam nie akceptował żadnego sprzeciwu. Nie był to jednak rozkaz, któremu zwyczajnie potrafiłabym się poddać. Nienawidziłam rozkazów. A głos zdał się znajomy. Gdzie go słyszałam?
- Długo mam czekać? Wiem, że tam jesteś…a chyba nie chcesz, by Cię siłą wyciągać?...-głos został urwany przez jakiś szept. Znowu coś znajomego…irytującego w dodatku.
 - Wolałabym nie…jeszcze musiałabym kogoś potraktować nieprzyzwoicie…- czy ja byłam głupia? Żeby od razu wypalać tak do obcych…ale ciężko było mi się powstrzymać. Odetchnęłam i z pełnym uśmiechem wyszłam na światło dzienne.
Przede mną stała –wydawać by się mogło – młodziutka istotka o ślicznych rysach, jasnych jak len włosach…i spojrzeniu które mogłoby zbić na łopatki niejednego zadziortusa. Należałam do takiej grupy…ale to spojrzenie miałam już nie-przyjemność znosić. Na mój widok w jej spojrzeniu błysnęło coś na kształt uśmiechu, ale usta w żaden sposób nie dały o tym sygnału.
Tuż za nią stało „to coś irytujące”.
- Woooooooow….Maya…że też się tu spotykamy…o...i  któż by inny był z Toba jak nie Twój ..wierny piesek…tu spojrzałam wesoło na ciemnowłosą „damę” zwaną Shy. Jak zwykle olała moją zaczepkę, a jeśli zrobiło to na niej wrażenie, to nie skomentowała tego.
- Prosiłam Cię, byś jej tak nie nazywała – głosy Mayi znowu stwardniał.
- Ta, ta…a ja Ci mówiła, że skoro sama się nie broni, to będę uznawała, że jej się podoba – znowu wyszczerzyłam się w uśmiechu, choć tym razem mniej było w nim wesołości.
- Możesz mi wyjaśnić, co robisz w tym miejscu?...to znaczy, - przerwała mi, zanim rzuciłam kolejną ironiczną wypowiedź – co robisz OGÓLNIE w tych okolicach. Nie pytam czemu zbijałaś ze sobą dwa żywioły, irytując pewnie większość wokoło.
- Goniłam królika.
- Że co? – jej mina wyrażała w końcu jakieś uczucia. Nawet jeśli było to zwykłe zdziwienie.
Nie mogłam długo znieść tego widoku. Hamowałam kolejny wybuch śmiechu, ale o dziwo się opanowałam. Szczególnie, że chyba każdy byłby zdezorientowany, czy nawet zgłupiały moją zdawkową odpowiedzią. Zresztą…nawet dla mnie wydawała się śmieszna. Zamiast więc starym zwyczajem się zaśmiać – westchnęłam. Ciężko mi znaleźć towarzystwo do odprężającej  kłótni…(czy ja już tego dziś nie mówiłam?).
- Po prostu tu jestem. Wystarczy?
- Wystarczy. A teraz chodź…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz