„Nieeeee noooo…..”. Znowu zostałam sama. Obie ogniste panienki poszły sobie zostawiając mnie –bogowie wiedzą gdzie. W dodatku znowu mój czarny towarzysz nie był łaskaw się pojawić…no bo gdzież! Ktoś się zbliżył! Po co się pokazywać?! Bla, bla bla…
Jak na komendę, z cienia wyłonił się Nairen.
- Ty serio zbierasz sobie na porządne manto. Pamiętasz przecież z tymi dwiema nie było żartów…Choć najbardziej podobało mi się Twoje powalające sformułowanie: „bla, bla, bla”…
- Ale właśnie to było zabawne! No a Maya jest taaaka urocza jak się wścieka…żeby mi tak jeszcze „Psiaczka” udało się rozdrażnić…oooo…to byłby sukces…
- Widać jesteś kiepskim żartownisiem…
- A ty poczucia humoru nie masz za grosz, jeśli ja jestem kiepska…
Staliśmy obok siebie wpatrując się za oddalającymi postaciami. Zdecydowanie będę miała w nich ciekawe obiekty do …czegoś. Znaczy…kontaktów…między-eee-ludzko-wilczych.
Ciekawe, kim był ten Kuro, o którym wspomniała Maya? I czy są tu inni? Zapewne są…skoro w jednym czasie tyle „zbiegów okoliczności” się zebrało, to stawiałam, że mogę tu upatrzyć jeszcze kilka obiektów...jeśli nie do zagrywek słownych, to…do unikania…czy…lekceważenia, czy…wszelkiej możliwej innej relacyjnej akcji. Cokolwiek. Byleby się coś działo. I nieeee…wcale, a wcale nie chciałam ginąć. Bo kto lubi umierać? Często podskakiwałam do silniejszych i stawiałam stówkę (czegokolwiek-czego zresztą nie miała), że większość spotkanych będzie biła mnie na głowę tak mocą, jak i doświadczeniem (byleby nie bili po głowie fizycznie). Więc po jaką cholerę się tu pcham?
- Ruszysz się, czy mam Cię w tyłek ugryźć, żebyś to zrobiła? – głos Nairena znowu był naburmuszony. No co znowu zrobiłam nie tak?
- Wiesz dobrze, że szybko byś sobie sparzył ząbki…- mówiłam to jednak już ruszając, bo mimo faktu, że spełniłabym swoją „groźbę”, to doskonale wiedziałam, że sama też nie chcę mieć śladów na swoim tyłku…(jakkolwiek by to nie brzmiało dziwnie).
Szłam – nie wiedzieć czemu droga powrotną, do mojej pięknej gorąco-źródlanej jaskinki. Gwizdałam przy okazji pod nosem melodyjkę, którą gdzieś usłyszałam, a która nijak nie chciała z mej nabuzowanej łepetynki wyleźć. Mimo, że nie słyszałam kroków mego towarzysza, wiedziałam, że tym razem ze mną idzie. Gdzie zapytacie? W sumie nie wiem…szłam za czuciem. Ktoś powiedziałby ,że to instynkt, ja nazywałam to po prostu intuicją. Jakkolwiek bowiem czułam się wilkiem…to bardzo lubiłam swoją ludzką postać. Wiele miłych wspomnień z nią wiązałam, tak wiele przyjemnych jak tych złych, upierdliwych, rażących, bolesnych, czy śmiesznych. Wszystko to sprawiało, że czułam się swobodnie. Czy wolałam tę postać od wilczej? Tego nie powiedziałam…po prostu w naturze miałam jakąś ciągłą zmianę…jak ogień. Bywały więc etapy, że niemal całkowicie poświęcałam się instynktownej naturze wilka. Teraz podobało się jak jest.
Stanęłam przed „Kamiennymi wrotami” – jak je pieszczotliwie nazwałam i zatrzymałam się gwałtowanie. Może i byłam nieco lekkoduchem (narwanym, to narwanym, ale zawsze), lecz potrafiłam bez problemu wyczuć zapach innego wilka…albo wilków. Szczególnie, że silnie związanych z…wodą. Nieeeee…ktoś mi zajął moje małe źródełko? Nairen standardowo się gdzieś ulotnił (no piękna pomoc…nie powiem, choć wiedziałam, że w obliczu prawdziwego zagrożenia nie miałabym się co obawiać jego nieobecności, więc nie powinno być źle…prawda?).
Zbliżyłam się i zajrzałam ostrożnie. Wszystko wyglądało tak, jak je pozostawiłam. Może tylko delikatnie unosił się zapach lawendy. Wciągnęłam powietrze. A więc chodziło o coś, co jest dalej. Niezbyt daleko, ale wystarczająco, żeby wyczuć. Po chwili badań okazało się, że jest jeszcze jedno wejście z drugiej strony, a „jaskinka” była siecią rozmaitych korytarzy, które – jak już wcześniej zauważyłam – ciągnęły się „gdzieś” (i nadal nie miałam ochoty ich zwiedzać). Zajrzałam za to, do przed chwilą znalezionego miesca, starając się jednak podejść od strony zawietrznej. Tak, by mój zapach był tylko nikłą wonią…jeśli w ogóle.
Moim oczom okazały się dwie postacie. Ludzkie, aczkolwiek wilcza woń nie pozwalała pomylić ich z kimś innym. I bogowie…prawdopodobnie bym się zapluła próbując coś powiedzieć, bo obaj skubańce byli cholernie przystojni (gdzież oni się uchowali?). I jak głupek wpatrywałam się w to „zjawisko”, by dopiero po chwili zorientować się, że się odsłoniłam. „ups”. Cóż mi pozostało innego?
- Eeeee…witam szacownych jegomości? – Jest! Nie zaplułam się! I wprost nieproporcjonalnie do instynktu wołającego migającym czerwonym światełkiem w głowie „spierdalaj, niebezpieczeństwo” ukazałam obu – wcale niezaskoczonych dodam – panom swój najbardziej uroczy (jaki?)uśmiech. Choć w moim wydaniu pewnie wyglądał nadal złośliwie. Czyżbym serio była dziś aż tak głośna? No cóż...nie zawsze ktoś sobie podśpiewuje i gada do siebie…Chyba.
Ps. Damp, Ayato - Wybaczcie, że wam się tam tak wbiłam. Jeśli jednak niepotrzebnie wam się tam ładuję (może macie plany do swoich historii) – ładnie mnie wyproście :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz