Ten sen był dziwny. Inny niż wszystkie. Niecodzienny...
Biegłem, biegłem szybko, ale nie byłem zmęczony. Spod moich łap rozbryzgiwało się błoto, trochę się ślizgałem. Jakby coś mnie goniło. Miałem serce w gardle, kołatało jak oszalałe. Starałem się przebierać łapami szybciej, niż ono biło, ścigałem się sam ze sobą. Spod moich łap błyskały płomienie, ale mnie nie parzyły. Były przyjemne. Jakby dodawały mi sił. Płomieni było coraz więcej, ognia... Jakbym cały zamienił się w ogromną kulę ognia... już nie biegłem, ja leciałem...
Przede mną przeleciała czarna wrona, po drodze zadrapała mnie po pysku. Wyszczerzyłem za nią kły, lecz zaraz obejrzałem się za siebie, skąd nadleciała. Stado czarnych ptaków leciało prosto na mnie, nie krakały. Były czarne i milczące jak śmierć. Zacząłem uciekać.
To nieprawda, że w snach nie można zginąć. Wiedziałem, że można. Ale z czasem nauczyłem się, że to ja muszę nimi rządzić, nie one mną. Z czasem nauczyłem się to robić.
Zamknąłem oczy, kuląc pysk pod brzuch, między łapy. Stado czarnych ptaków przeleciało nad moją głową i poleciało dalej. Patrzyłem za nimi jeszcze chwilę, wcale nie bałem się mniej. A moje serce teraz biło jeszcze szybciej.
Coś dzisiaj było nie tak.
Mój cień rósł, nie przypominał już wilka. Był cieniem czegoś, co płonęło. Był płomieniem. Zacząłem uciekać, ale jaki jest sens uciekać przed własnym cieniem? Był za mną. Pode mną. Obok. Czerwieniał...
A ja patrzyłem na niego, zamiast przed siebie. Patrzyłem, czy się oddala. Nie zauważyłem, tej przepaści. Próbowałem się zatrzymać, wbić pazury w ziemię, ale na błocie mogłem się tylko ślizgać. Osunęły się moje przednie łapy, nie miałem szans złapać równowagi.
Spadłem, skamląc.
I znowu od nowa. Jestem w jaskini, ciemnej jaskini. Słyszę krzyk. Czy mam uciekać?
Ucieczka do niczego mnie poprzednio nie doprowadziła, może powinienem stawić temu czoła, jak ptakom. Może przejdzie samo. Może ucieknie, kiedy się odwrócę? Po prostu zniknie. Spróbowałem zamknąć oczy, ale to zaczęło mówić.
„Kim ty jesteś i co tu robisz”...
Otworzyłem oczy. U progu jaskini stały dwie kobiety, jedna wyraźnie z bojowym nastawieniem. Spróbowałem wstać, naprawdę byłem już zmęczony. Czas na przebudzenie, pomyślałem, zaciskając ślepia jeszcze raz, czas wyjść ze świata snów. Dłużej nie dałbym już rady, musiałem wrócić do siebie. Musiałem, ale nie potrafiłem... Gdy stanąłem na czterech łapach, wyraźnie poczułem, jak boli mnie grzbiet, którym uderzyłem się o skałę, spadając. Kilka moich pazurów w przedniej łapie było połamanych.
Otworzyłem oczy, znowu kierując spojrzenie na dwie kobiety, wyglądały na zdziwione, a przy tym niezadowolone, ale co najgorsze – wcale nie zniknęły. Byłem pewien, że czekała mnie kolejna walka, być może trudniejsza, niż wcześniejsze. Dało się wyczuć silną aurę od tych istot, przynajmniej jedna z nich była bardzo potężna. Czy potężniejsza od ptaków i cienia? Nie wiem, być może.
Przyjąłem pozycję obronną, lekko wyszczerzyłem kły. Czekaj, durniu, ona chciała rozmawiać...
- Mam na imię Nathaniel – odpowiedziałem, cofając się o pół kroku. Wodziłem spojrzeniem po twarzy tej, która się odezwała, następnie po twarzy jej bojowej przyjaciółki. Zmarszczyłem nos, bardzo wyraźnie czułem tutaj zapach wilków. Chyba niemądrze było cofać się w głąb jaskini. Powoli wpadałem w popłoch, moje serce znowu biło bardzo szybko, ale teraz nie miałem już dokąd uciekać.
- Pytałam, kim jesteś i co tu robisz – powtórzyła nieznajoma mi osoba. Wiedziałem, że nie odpowiedziałem. Zdradziłem tylko swoje imię, ale nie byłem w stanie jej powiedzieć, kim jestem. Tym bardziej nie wiedziałem, co robiłem. Właściwiej byłoby powiedzieć, co się ze mną działo. Przecież nie przyszedłem tutaj sam, po prostu się pojawiłem. Położyłem uszy po sobie. Czy to była jakaś chrzaniona zagadka?
- Śnię – odpowiedziałem. To wszystko, co wiedziałem. Że śnię i że zaraz się obudzę, wracając do siebie. Nie było trudno wyczytać z ich min, że nie takiej odpowiedzi się spodziewały. Musiały być jakimiś zjawami, duchami, może koszmarami, okrutnie sobie ze mnie żartowały. Patrzyły z pogardą, jakby miały mnie za świra. Sny męczyły mnie fizycznie. Teraz chciały zmęczyć mój umysł. A ja nad niczym nie potrafiłem zapanować...
- Nietrudno zauważyć – mruknęła sarkastycznie jedna ze zjaw. - Ale skąd się tutaj wziąłeś? - Niecierpliwość w jej głosie cały czas narastała. Zmrużyłem oczy, wyglądało na to, że one naprawdę nic nie rozumiały. Jej przyjaciółka podchodziła do mnie nieufnie, ale już bez agresji. Cofnąłem się jeszcze pół kroku, powoli opuściłem ogon, odchodząc od postawy obronnej. Nie chciałem z nimi zwady, jeśli tylko naprawdę dało się jej uniknąć. Zachowywały się, jakby tutaj mieszkały, tutaj, w tych jaskiniach. Musiały więc być czymś podobnym do niego. Wilkiem.
- Nie wiem – odpowiedział już spokojniej, patrząc Mayi prosto w oczy; nie było to wyzywające spojrzenie. - Naprawdę nie pamiętam. Ja... - zawahałem się, co właściwie chcę powiedzieć. Byłem pewien, że to zdarzenie było częścią mojego snu, że zaraz te dwie postaci zamienią się w mgłę i znikną, że lada chwila cała ta jaskinia zawali mi się na głowę, a ja, ja pójdę dalej, pobiegnę, uciekając przed kolejnym snem. Nie chciałem im tego mówić. Były tylko częścią snu, którego tak jak ja nie rozumiały. Nie wiedziałem, czego chciały. Nie znałem roli, jaką miały tutaj spełnić. One chyba też nie.
- Przebudziłyście mnie przed chwilą. Widok tej jaskini jest dla mnie równie dużym zaskoczeniem, co mój widok dla was – zaczął mówić ostrożnie, ale głośno i wyraźnie. - Ja... nie mam pojęcia, co się wydarzyło i dlaczego tu jestem, ale jeśli dacie mi chwilę czasu, na pewno dojdę do siebie. Jestem jednym z was – mówiłem dalej, mając na myśli istotę pół człowieka, pół wilka. - Proszę, pozwólcie mi tutaj zostać.
Nie znałem tych kobiet. Nie wiedziałem, jakie będą miały w stosunku do mnie nastawienie. Jakie w ogóle miały nastawienie w stosunku do obcych. Ale nic innego mi nie pozostało. Wszystko wskazywało na to, że los zgotował mi niespodziankę; musiałem tutaj zostać. Chciałem poznać ten świat, tylko tak mogłem się dowiedzieć, po co zostałem tutaj wysłany. Bo przecież po coś... musiałem.
Kobieta przez jakiś czas na mnie patrzyła w milczeniu, po czym skinęła głową.
- Zostań – powiedziała. Nie rozumiałem, dlaczego zgodziła się tak szybko i tak łatwo. Nie poznałem w życiu takiej ufności. Sam bym sobie nie zaufał, gdybym był na jej miejscu; po tych wszystkich koszmarach, które przebiegłem... Już wiem, że nawet najmniejszy szelest może być zwiastunem śmierci. Nawet najlichszy cień. Nawet mój własny cień.
- Nazywam się Maya – dodała. - To jest Shy.
Skinąłem głową. Shy musiała być tutaj mniej ważna, nie odzywała się prawie wcale. Pewnie zajmie mi trochę nauczenie się, jaka panuje w tym stadzie hierarchia, jakie stosunki, a jakie zwyczaje. Jeśli tylko rzeczywiście dane mi tu będzie zostać na dłużej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz