Siedziałem, a raczej leżałem po raz kolejny na drzewie (jak pewnie niejedna osoba zdążyła zauważyć mam pewną skłonność do siedzenia w wysokich miejscach. Może ze względu na to, że mogę na wszystko spojrzeć z innej perspektywy... Chociaż ktoś miał kiedyś taką teorię, iż po prostu lubię na wszystkich patrzeć z góry [to brzmi nawet bardziej prawdopodobnie xd]).
Znowu poczułem krótki, aczkolwiek bolesny ból głowy. W związku z tym nie miałem zbyt wesołych przeczyć, ale może to przez ten kompletny brak snu? Kiedy ostatnio spałem? Mogło to być jednak coś innego. Choroba... Nienawidziłem chorować. Stawałem się, wtedy bardziej nieobliczalny (i to w tym negatywnym sensie) niż zwykle, jeśli miałem już naprawdę słaby punkt, który można było przeciwko mnie wykorzystać to moja niezwykle niska tolerancja, a nawet wprost całkowita nietolerancja na choroby. Nie miałam ochoty, aby przykładowa Arve się o tym dowiedziała - nie wątpiłem w to, że mogłaby to wykorzystać przeciwko mnie, gdyby miała do tego okazję. Poza tym nie miałem też czasy na choroby. W końcu w mojej głowie pojawiło się już kilka pomysłów, jak "umilić" życie reszcie watahy.
Z dala... No może niekoniecznie z dala, ale na pewno nie z bliska dobiegł mnie szelest. Około 15 może 20 metrów ode mnie - oceniłem pobieżnie. - Kłopoty? Niekoniecznie. Maya raczej tutaj wparowałaby bez myślenia o skradaniu się, czy spokojnej przechadzce w moją stronę. Akki, jeśli chciałby mi zafundować jakieś kłopoty to byłby niemalże niesłyszalny. Wątpiłem, aby to był Ayato. Owszem, mógł chcieć odwiedzić Watahę Ognia, ale na pewno nie wziąłby mnie za Arve. W końcu on zdawał się wyczuwać obecność innych z pewnej odległości. Oczywiście to były moje domysły, ale wydawały mi się one dosyć prawdopodobne. Heyou pewnie jest już z Paraldą lub gdzieś w powietrzu, więc ewentualne kłopoty lub próby zabicia mojej szanownej osoby były dosyć wątpliwie od tajemniczego osobnika.
Wciąż z zamkniętymi oczami wsłuchałem się w kroki. Szybkie i rytmiczne trochę, jak Arve, lecz niewątpliwie nie należały do niej. Takie nie do końca dziewczęce. A właśnie... Ja wciąż jestem w Watasze Ognia - zdałem sobie sprawę. - Najwyraźniej wszędzie czuję się, jak u siebie skoro już przestaję zawracać sobie głowę zbędnymi detalami. Maya na pewno będzie zachwycona, że tak polubiłem tereny jej watahy i że będzie mogła mnie częściej spotkać, wbrew swojej woli oczywiście.
W międzyczasie tajemniczy właściciel kroków zdawał się dotrzeć pod moje drzewo, a teraz było cicho... Zatrzymał się? Po kilku sekundach ciszy otworzyłem oczy. Nie wszystko było takie, jakie myślałem.
Od czego powinienem zacząć? Może od tego, że chłopak, który okazał się właścicielem tajemniczych kroków wcale nie stał pod drzewem. Był tuż przede mną na drzewie. Jakim cudem wszedł tak bezgłośnie nawet nie chcę wiedzieć. Nachylił się nade mną i się mi przyglądał. Jego twarz była blisko. Bardzo blisko. ZBYT blisko.
- Cześć przystojniaku.
Mocno zaskoczony odruchowo się odsunąłem na chwilę zapominając fakt, że byłem na drzewie. Błąd. Teraz czekał mnie krótki lot w dół i spotkanie z ziemią.
Powstrzymałem ciężkie westchnięcie - teraz nie było na to czasu.
Przygotowałem się już na upadek obracając się tak, aby wylądować na nogach i niczego nie połamać (nie byłoby to dla mnie zbyt dużym problemem... w końcu to upadek tylko z jakiś 25 metrów, ale sami przyznacie, że łamanie kości nie należy do najprzyjemniejszych rzeczy, które można robić w życiu).
Kolejna niespodzianka. Po chwili przestałem opadać. Spojrzałem w górę. Ten chłopak trzymał mnie za rękę. Warto zauważyć, że robił to bez wysiłku. Wnioskując: Potrafi poruszać się bezszelestnie i jest dosyć silny. Hmm... Warto wiedzieć.
Wciągnął mnie na górę. Znowu blisko. Zbyt blisko. Po raz pierwszy w życiu miałem wrażenie, jakby moja przestrzeń osobista (to czego innym ludziom posiadać nie dawałem przy mnie) została odrobinkę naruszona. Dziwne wrażenie.
- A więc kim jesteś? - Zapytałem prosto z mostu opierając się o pień drzewa, aby mi było wygodniej.
- Trey - odparł.
Cóż... Prosto z mostu.
- Hmm... - Zastanowiłem się.
Dziwne. Dwie osoby jednego dnia. Nie minęło nawet pół roku, a do odwiecznie pustej krainy przybywa nagle dziwnym zbiegiem okoliczności kilka wilków, jeśli już ktoś wiedział, jakim cudem tak się stało to pewnie tylko Initium. Nie, żebym zamierzał ją o to zapytać.
- Tak nawiasem mówiąc co powiesz, żeby przenieść się na dół? - Spytałem. - Ta gałąź złamie się za najdalej 82 sekundy - oceniłem patrząc się na malutką szparkę przez butami Treya, która się poszerzała. - Nie wiem czy masz ochotę na mały lot ku ziemi, ja osobiście wolę schodzenie w tradycyjny sposób, kiedy jest się 25 metrów nad ziemią na drzewie. - A właśnie... Nie przedstawiłem się - przypomniało mi się. - Jestem Kuro.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz